Wiele osób uważa, że w kwestii aborcji dobrze byłoby znaleźć wypośrodkowane stanowisko. Gdyby tylko wszystkie te sprawy niechcianych ciąż, płodów, kobiet i ich skomplikowanych żądań i potrzeb po prostu zniknęły! „Zezwalać, ale zniechęcać” – to jedna z sugestii, jak miałby wyglądać kompromis. Pomysł ten rozpowszechnił Roger Rosenblatt w wydanej w 1992 roku książce Life Itself: Abortion in the American Mind (Samo życie. Aborcja zdaniem Amerykanów). Niestety, podobnie jak hasło „bezpieczna, legalna i rzadka”, mniej przypomina to zalecenie, jak mają wyglądać przepisy – łatwiej dostępna antykoncepcja? dłuższe okresy oczekiwania? wbijanie kobiet w większe poczucie winy? – a bardziej wyraz zaniepokojenia. Nieważne, ile było aborcji oraz kto i dlaczego przerywa ciążę, ja chcę zmniejszyć tę liczbę! Kompromis polityczny niekoniecznie zapewniłby spokój społeczny, bo wzbudziłby wściekłość grup najbardziej zaangażowanych: przeciwnicy prawa do aborcji nadal twierdziliby, że wszystko oprócz całkowitego zakazu to morderstwo w świetle prawa, a zwolennicy takiego prawa nie przestaliby uważać, że silniejsze ograniczenia naruszają prawo kobiet do samostanowienia. Ale może szerokie porozumienie sprawiłoby, że obie te grupy znalazłyby się na marginesie? Oczywiście nadal byłyby protesty i agitacja, ale większość obywateli byłaby przekonana, że uzyskano stabilną równowagę.
Rozważmy kilka możliwości. Można by ograniczyć dostępność legalnej aborcji w zależności od jej powodu. W ankietach większość respondentów deklaruje poparcie prawa do aborcji w sytuacjach pozostających w niekwestionowany sposób poza kontrolą kobiety – w razie karalnych czynów seksualnych, poważnego zagrożenia jej zdrowia lub wad płodu. Następnie, w zależności od konkretnego powodu, od lekko przeważającej większości po zdecydowanie przeważającą większość Amerykanie chcą, aby kobieta poniosła konsekwencje swoich czynów (chyba nie dociera do nich, że konsekwencje poniosą też inni – na przykład rodzina, jak również dziecko). Czemu nie ograniczyć dostępności aborcji do sytuacji, w których większość popiera decyzję kobiety o przerwaniu ciąży? Jeśli taki przepis wydaje się zbyt sztywny, to może przywróćmy komitety szpitalne, które w szczególnie złożonych przypadkach mogłyby decydować, czy okoliczności były odpowiednio koszmarne, aby uzasadniać oszczędzenie kobiecie konieczności urodzenia Druga propozycja: ograniczmy legalność aborcji w zależności od czasu. Większość Amerykanów uważa, że aborcja powinna być legalna w pierwszym trymestrze, ale poparcie dla możliwości przerywania ciąży szybko spada po tym terminie1. Przeciwnicy aborcji zyskali sympatię opinii publicznej, koncentrując się na późnych aborcjach i przedstawiając je jako częste i barbarzyńskie. Na tym polegał PR-owy geniusz kampanii przeciwko „aborcji z częściowym porodem”. Zwolennicy legalnej aborcji słusznie zauważają, że aborcje po dwudziestym tygodniu ciąży są bardzo rzadkie (jedynie półtora procent wszystkich zabiegów) i przeprowadzane najczęściej z bardzo ważnych względów2. Jeśli późne aborcje są tak kontrowersyjne i rzadkie, to czemu nie zezwolić na aborcję na żądanie w pierwszym trymestrze, a po tym czasie ograniczyć jej dostępność do najbardziej akceptowalnych powodów, wymienionych wyżej? Niemal dziewięć na dziesięć aborcji byłoby przeprowadzanych tak jak teraz – w pierwszych dwunastu tygodniach ciąży – a może dotyczyłoby to nawet większego ich odsetka, bo kobiety dokładałyby starań, aby zmieścić się w czasie, a przychodnie dostosowałyby się do sytuacji, umożliwiając szybkie przeprowadzenie zabiegu. Zaledwie nieco ponad jedna na dziesięć kobiet chcących przerwać ciążę napotkałaby na poważniejszy problem, a z tej liczby kobiety mające powody medyczne i tak byłyby w stanie poddać się aborcji. Brzmi fair? No pewnie! Szkoda tylko, że rząd dba tylko o własne interesy (przychylność duchownych, którzy pójda głosować w wyborach) i w nosie ma rozwiązania ułatwiące kobiecie w Polsce święte prawo o decydowaniu o swoim losie, ciele i psychice.